Kategorie
Aleksander Skrzypek

***** ****** **** ** ********, czyli o cenzurze dziś.

W ostatnim czasie często mówi się o cenzurze, na przykład w kontekście zablokowania konta prezydenta Donalda Trumpa na twitterze. W historii, jak i w dzisiejszych czasach można zaskakująco często usłyszeć głosy zwolenników tego zjawiska. Są ludzie, którzy uważają, że można zakazać komuś czegoś mówić, czy pisać. Wypowiedź ta przecież może być bolesna lub po prostu możemy się z nią nie zgadzać. Co więcej, niektórzy uważają, że kontrola tego co się mówi, śpiewa, czy zawiera w artykułach jest potrzebna. Samą cenzurę znamy już z czasów pradawnych. Kościół katolicki wprowadzając indeks ksiąg zakazanych, także uprawiał cenzurę. Mówił on bowiem co czytać wolno, a czego nie. Tak samo znane zjawisko palenia książek, na przykład przez hitlerowców, również było formą cenzury – spalonej książki nie da się przecież przeczytać. Co oczywiste cenzura zawsze była charakterystyczna dla systemów totalitarnych, takich jak nazistowski, faszystowski i komunistyczny. Każdy dziennikarz, czy reżyser w PRL-u musiał najpierw ze swoim utworem biec do cenzora, który miał ocenić, czy sztuka, lub artykuł nadaje się do wydania. Mogłoby się wydawać, że czasy cenzury już się skończyły, jednak dalej o niej słyszymy. Przykładem może być dość niedawna historia utworu Kazika na listach radiowej trójki. Na różnych portalach społecznościowych regularnie użytkownicy dostają blokady za niewygodne i kontrowersyjne wpisy. Wielkiemu oburzeniu dał upust Donald Trump, po tym jak jego konto zostało usunięte z Twittera, w swoim spokojnym i kulturalnym stylu wyjaśniając jak ważna jest wolność słowa(oczywiście oba epitety opisujące sposób jego działania pełnią funkcję sarkastyczną).

Zjawisko cenzury możemy też ujrzeć na uniwersytetach na całym świecie. Historyk profesor Norman Davies za opowiadanie studentom o Polakach, ratujących Żydów w czasie Holokaustu został wyrzucony z uniwersytetu w Californii. Czy więc cenzura jest naprawdę zła? Niektórzy uważają, że jest dobra, ponieważ zabrania mówić wszystko. Jednak nie bez przyczyny wolność słowa jest wartością konstytucyjną. Chyba najprostszym i zarazem najważniejszym argumentem przeciw cenzurze jest ewolucja. Dlatego my, jako gatunek mogliśmy dobrze przystosować się do środowiska, ponieważ istniała różnorodność. Każdy człowiek ma pewne cechy, którymi wyróżnia się spośród innych. Te cechy dzielimy na lepsze i gorsze i te lepsze idą do następnych pokoleń. Wygląda to tak samo również we wszystkich innych gatunkach. Gdyby nie było różnorodności, nie istniałaby selekcja i po prostu nie mielibyśmy z czego wybierać. Gdyby nie istniała różnorodność i cały czas przewijałyby się te same cechy, dochodziłoby do degradacji, tak jak na przykład w związkach kazirodczych. W historii możemy podać przykład Karola II Habsburga, którego ród regularnie żenił się ze sobą. Owy władca był po wielu mieszaniach genetycznych tej samej rodziny bardzo zdegenerowany genetycznie. Miał wielką żuchwę, problemy z jedzeniem, a po trzydziestce wyłysiał i ogłuchł. Dokładnie tak samo jest w społeczeństwie. Ludzie wpadają na pomysły, które rozwijają nasz świat. Przez cenzurę, niektóre idee nie będą mogły zostać opublikowane, bo po prostu na to nie pozwolimy. A świat potrzebuje rozwoju i potrzebuje różnorodności. Musimy pamiętać, że nikt z nas nie ma monopolu na prawdę i nikt nie ma w pełni racji. Do poznania świata można porównać przykład prof. Zielińskiego z badaniem słonia po ciemku:

Jeden złapie za trąbę, jeden za nogę, a jeden za ogon i każdy będzie miał inny pogląd na to, jak ten słoń wygląda.

Przykład Newtona, Lutra, a później również Darwina pokazuje, że gdybyśmy trzymali się tylko jednej prawdy, jaką wtedy był Kościół Katolicki, nie moglibyśmy się rozwijać. Dlatego musimy dać każdemu możliwość wyrażenia swoich racji. Nawet jeśli się z nim nie zgadzamy, nawet jeśli ktoś gada głupoty. Jeśli idea, którą ktoś głosi jest głupia, to ona samoistnie obumrze przez własną bezsensowność. Bardzo ważne jest to, aby każdy miał swoje zdanie i mógł o nim mówić publicznie.

Tylko w ten sposób możemy iść do przodu – poprzez wolność.

Reklama
Kategorie
Aleksander Skrzypek

Co się dzieje w Waszyngtonie?

Od kilku miesięcy cała Ameryka pochłonięta była kampanią wyborczą. Z tegorocznymi wyborami wiązane były wielkie nadzieje. Wielu pełnoletnich obywateli USA stanęło przed ważnym wyborem – konserwatywny (i lekko nieokrzesany) Trump, czy postępowy (i trochę starszy) Biden? Dla wielu Amerykanów starcie to było kwintesencją walki dobra ze złem. O tym wydarzeniu huczał cały świat. Mimo, że teoretycznie poznaliśmy już zwycięzcę, w Polsce nadal codziennie pada proste pytanie (z nie tak prostą odpowiedzią):

O co właściwie z tym wszystkim chodzi?

System Wyborczy

Chyba każdy człowiek na Ziemi był świadomy faktu, że 3 listopada 2020 roku w Stanach Zjednoczonych miały miejsce wybory prezydenckie, a głównymi kandydatami do walki o ten urząd byli obecny prezydent Donald Trump z partii republikanów oraz Joseph Biden z partii demokratów. Jednak nie każdy już wie, jak działa system wyborczy – a także nie wszyscy zdają sobie sprawę z faktu, że poza wyborem nowej głowy państwa, lud decydował też o elekcji członków izby reprezentantów i senatu. Są to dwie izby kongresu, mającego podobną rolę do polskiego parlamentu, czyli sejmu i senatu. Cały system jest zupełnie wyjątkowy – Stany Zjednoczone są jedynym krajem na świecie, w którym występuje taki model elekcji. Polega on na wybieraniu głównych urzędów państwowych przez kolegium elektorów. Każdy z 50 stanów ma przypisaną liczbę elektorów, na których głosują obywatele. Ogólnie jest ich 538, a do wygrania potrzebna jest minimalna liczba 270, czyli, po prostu, większość. Głosowanie w stanie wygląda tak, że kandydat, który zdobędzie przynajmniej 1 głos więcej, zgarnia całą pulę elektorów. Dajmy na to przykład tegorocznych wyników z Georgii – Joe Biden przekonał jedynie 10 tysięcy więcej wyborców (0,2 pp), jednak na skutek tej małej przewagi zgarnął wszystkie 16 głosów elektorskich. Oznacza to, że wybory w USA nie są powszechne. Może zdarzyć się taka sytuacja, że zwycięski kandydat otrzyma całościowo mniejszą liczbę głosów, niż przegrany. Taka sytuacja miała miejsce w 2000 roku (George W. Bush vs. Al Gore) oraz w poprzednich wyborach w 2016 (Donald Trump vs. Hillary Clinton).

Obecna Sytuacja

Joe Biden już oficjalnie został ogłoszony zwycięzcą plebiscytu. Będzie on 46. Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale czy na pewno? Jak by to pomarańczowy miliarder powiedział: „Uznam każdy wynik wyborów, o ile je wygram”. Jak obiecał, tak i czyni. Trump poza samym krzykiem, że wybory zostały sfałszowane, poszedł ze swoją porażką do sądu najwyższego, a jego sprawa ma zostać rozpatrzona w najbliższym czasie. Chodzi dokładnie o głosy oddane w sposób korespondencyjny, które według republikanina zostały liczone nieuczciwie. Ma rację, czy tylko się ośmiesza? Czas pokaże… Nic jednak obecnie nie wskazuje na to, żeby obecny prezydent utrzymał stanowisko. Czy to dobrze, czy też źle? Narazie możemy tylko gdybać – zweryfikuje to dopiero historia.

Dlaczego Trump przegrał?

Sama kampania prowadzona była bardzo ostro i żaden z kandydatów nie uciekał się do półśrodków. Zwolennicy republikanów i demokratów, jak to zawsze co 4 lata, toczą wojnę ideologiczną, która – mimo końca wyborów – jeszcze się nie zakończyła. Republikanie nie zaaprobowali oficjalnych wyników i będą walczyć tak długo, aż… im się to nie znudzi. Trump to niezwykle intensywny i bezpośredni polityk. Jest on albo popierany za swoje liberalne poglądy gospodarcze oraz wyraźne, bardzo pragmatyczne spojrzenie na świat, albo nienawidzony za swą politykę społeczną, która – trzeba przyznać – nawet nie starała się trzymać w ryzach poprawności politycznej. USA zostało podzielone praktycznie na pół. Na ulicach sytuacja była gorąca. Nie można powiedzieć, że Biden zdobył taki elektorat przez swoją charyzmę, gdyż ewidentnie mu jej brakuje. Powodem jego poparcia był raczej sam fakt, że nie jest on Trumpem – co, jak można zobaczyć po oficjalnych wynikach wyborów, okazało się dla ogromnej grupy ludzi wystarczająco dobrym argumentem. Ostatecznie różnica między kandydatami w niepewnych stanach była minimalna. Osobą, która mogła namieszać w ostatecznych wynikach, była Jo Jorgensen. Kandydatka partii Libertarianów, łączącą wolnościowe spojrzenie na gospodarkę Trumpa i liberalną myśl społeczną Bidena, zdobyła w skali kraju 1,2% (1.7 mln głosów). Jej kandydatura mogła bezpośrednio wpłynąć na stanowe wyniki – finalnie jednak tak się nie stało. Teraz pozostaje nam tylko pogodzić się z emocjami spowodowanymi zwycięstwem Joe Bidena… albo nie?